Licencję pilota paralotniowego zdobyłem w 2002 roku. Pamiętam uczucie zaskoczenia, gdy moje nogi oderwały się po raz pierwszy od ziemi. Te pierwsze loty trwały kilkanaście sekund, po których przez kilkanaście minut musiałem pakować sprzęt i wspinać się z powrotem na miejsce startu. Działo się to na zboczach Wapiennika w okolicach Szczyrku. Po tygodniu ćwiczeń startów i lądowań zdałem egzamin teoretyczny i dostałem pierwszą licencję pilota. Drugi poziom szkolenia ("loty żaglowe i termiczne") zrobiłem kilka miesięcy później - we włoskim Bassano i stałem się samodzielnym pilotem.
Dziś, mimo ponad 20 lat uprawiania tego sportu, muszę przyznać, że niezmiennie towarzyszy mi radość i euforia gdy uda mi się polatać. Z perspektywy kilkuset / tysięcy metrów nasze ziemskie sprawy i problemy wydają się mniejsze. W powietrzu intensywniej odczuwam teraźniejszość, muszę skupić się na "tu i teraz" a nie tym co przeszłe lub przyszłe. Czuję wyrzut adrenaliny do krwi. Czuję się częścią natury, zwłaszcza krążąc wraz z ptakami w "kominach" unoszącego się do góry ciepłego powietrza. Takie fruwanie na kawałku szmaty połączonej z pilotem cieniutkimi linkami to magiczne uczucie. Dzieje się to wszystko w kojącej ciszy, bo dźwięki z dołu rzadko są słyszalne wysoko w powietrzu. Słychać tylko delikatny świst powietrza o linki i czasem szelest marszczącej się od ruchu powietrza czaszy paralotni nad pilotem.
Żałuję tylko, że mam tak mało czasu na uprawianie paraglidingu - to sport, który wymaga go sporo. Najlepsze miejsca do latania to góry, zwłaszcza w cieplejszym klimacie jak Włochy czy Słowenia. Latałem też w Maroku i Gruzji. To wymaga długich wyjazdów i ... cierpliwości (tzw. parawaiting), bo nie zawsze pogoda jest łaskawa dla paralotniarzy.